ROZDZIAŁ 9. NA DNO

    Było to na trzy dni przed Wielkanocą. Staliśmy we czterech na rogu Auburn i St. Edward, przed kościołem św. św. Edwarda i Michała. Wiedzieliśmy, że księża w czasie nabożeństw w tygodniu wielkanocnym zbierają dużo pieniędzy i planowaliśmy włamanie do kościoła.
    Z komisariatu osiedlowego po drugiej stronie ulicy wyszedł policjant i zobaczył nas, opartych o żelazne ogrodzenie kościoła. Przeszedł przez jezdnię i powiedział:
    - Wynocha stąd, portorykańskie świnie! Nie poruszyliśmy się. Staliśmy z rękami przewieszonymi przez ogrodzenie i patrzyliśmy na niego bez wyrazu.
    - Powiedziałem, żebyście zjeżdżali, gnojki - powtórzył. Chłopcy powoli odeszli, ale ja się nie ruszyłem. Gliniarz popatrzył na mnie ze wściekłością.
    - Mówię ci, gnojku jeden, żebyś się ruszył.
    Zamierzył się pałką, jak by mnie chciał uderzyć. Plunąłem na niego. Gliniarz zamachnął się na mnie. Uchyliłem się i pałka uderzyła w ogrodzenie. Rzuciłem się na niego, a on chwycił mnie za szyję. Był dwa razy większy ode mnie, ale ja miałem zamiar go zabić, jeśli się tylko mi to uda. Sięgnąłem po nóż, ale w tej samej chwili zobaczyłem, że on odpina kaburę i wyciąga rewolwer. Równocześnie zaczął wołać o pomoc.
    Szybko odskoczyłem i podniosłem ręce.
    - Poddaję się! Poddaję się!
    Policjanci wysypali się z komisariatu i podbiegli do nas. Złapali mnie i powlekli z powrotem przez jezdnię i po schodkach do środka.
    Gliniarz, który się przedtem ze mną szarpał, uderzył mnie silnie w twarz. Poczułem krew na wargach.
    - Jesteś ważniak z rewolwerem, ale w środku jesteś tchórz, jak reszta tych parszywych gliniarzy - powiedziałem.
    Uderzył mnie znowu. Udałem, że zemdlałem, i upadłem na podłogę.
    - Wstawaj, ty brudna świnio. Tym razem wyślemy cię stąd na dobre.
    Gdy ciągnęli mnie do drugiego pokoju,, usłyszałem, jak dyżurny sierżant mruczy:
    - Ten chłopak jest chyba szalony. Powinni go wsadzić na dobre, zanim kogoś zabije.
    Już wiele razy policja mnie łapała, ale nigdy nie mogli mnie zatrzymać. Nikt nigdy nie świadczył przeciwko mnie, bo wiedziano, że kiedy wyjdę, to zabiję takiego albo Mau Mau zabija w moim imieniu.
    Tym razem przewieźli mnie przez miasto i wsadzili do celi. Strażnik popchnął mnie, gdy wchodziłem do środka. Odwróciłem się i skoczyłem na niego z pięściami. Wtedy on wyciągnął mnie na korytarz, inny gliniarz mnie trzymał, a on bił mnie pięściami.
    - Jest tylko jeden sposób obchodzenia się z tymi sk-synami: wybić z nich diabła - powiedział. - To banda śmierdzących, brudnych świń. Mamy: tu pełno czarnuchów, włoskich świń i portorykańskich brudasów. Ty jesteś taki sam jak oni wszyscy i jeśli będziesz podskakiwał, to pożałujesz, że żyjesz. Wepchnęli mnie z powrotem do celi. Leżałem na podłodze i przeklinałem ich.
    - No co, łobuzie? - powiedział strażnik, zamykając drzwi - Nie wstajesz i nie podskakujesz? Nie jesteś taki twardy, co?
    Zagryzłem wargi i nie odpowiedziałem. Ale postanowiłem, że zabiję go kiedy wyjdę z więzienia.
    Na drugi dzień strażnik wrócił do mojej celi. Gdy otworzył drzwi, znowu skoczyłem na niego, aż zatoczył się na korytarza. Uderzył mnie kluczami w głowę. Poczułem krew płynącą z rozcięcia nad okiem, dalej, bij mnie! - wrzasnąłem. - Ale jeszcze przyjdę do twojego domu i zabiję twoją żonę i dzieci. Tylko poczekaj, zobaczysz!
    Zostałem zatrzymany za drobne wykroczenie: opór przy aresztowaniu i niepodporządkowanie się poleceniom policjanta.
    Ale ciągle pogarszałem swoją sprawę. Strażnik wtrącił mnie z powrotem do celi i zamknął drzwi na klucz.
    - Dobra, portorykański brudasie. Siedź tu, aż zgnijesz
    Rozprawa odbyła się w następnym tygodniu. Założyli mi kajdanki i zaprowadzili na salę rozpraw. Siedziałem, a policjant czytał, o co jestem oskarżony.
    Sędzia, mężczyzna po pięćdziesiątce o surowej twarzy, w okularach bez oprawy, powiedział:
    - Chwileczkę, czy ten chłopak nie stawał już kiedyś przede mną?
    - Tak, panie sędzio - odpowiedział policjant. - To już jego trzecia rozprawa w tym sądzie. Oprócz tego był już 21 razy aresztowany i oskarżony o wszystko: od rozboju po usiłowanie zabójstwa.
    Sędzia popatrzył na mnie.
    - Ile masz lat, młody człowieku?
    Siedziałem na krześle zgarbiony i patrzyłem w podłogą.
    - Wstań, kiedy do ciebie mówię! - powiedział ostro sędzia.
    Wstałem i popatrzyłem na niego.
    - Pytałem cię, ile masz lat - powtórzył surowym tonem.
    - Osiemnaście - odpowiedziałem.
    - Masz osiemnaście lat, byłeś już 21 razy aresztowany i trzy razy stawałeś przed tym sądem. Dlaczego rodzice się tobą nie zajmą?
    - Są w Puerto Rico - odpowiedziałem.
    - Z kim mieszkasz?
    - Z nikim. Nie potrzebuję nikogo. Mieszkam sam ze sobą.
    - Jak długo mieszkasz samotnie?
    - Odkąd przyjechałem do Nowego Jorku trzy lata temu.
    - Panie sędzio - przerwał policjant - to zły chłopak.
    On jest prezesem Mau Mau. On jest przyczyną wszystkich kłopotów, jakie mamy w osiedlu. Nigdy jeszcze nie spotkałem chłopaka tak złego i okrutnego jak on. On jest jak zwierzę; a jedyne, co można zrobić ze wściekłym psem, to zamknąć go w klatce. Jeśli wolno mi doradzić, byłoby dobrze, Panie sędzio, wsadzić go do więzienia, dopóki nie skończy 21 lat; może wtedy udałoby się nam przywrócić jaki taki porządek w Fort Greene.
    Sędzia popatrzył na policjanta.
     - Mówi pan, że on jest jak zwierzę? Jak wściekły pies?
    Właśnie, panie sędzio. I jeśli pan go wypuści, on do wieczora zdąży kogoś zabić.
    Tak, myślę, że ma pan rację - powiedział sędzia, patrząc znowu na mnie. - Ale myślę, że musimy chociaż spróbować odkryć, co sprawia, że on jest jak zwierzę. Dlaczego jest taki zły. Dlaczego chce nienawidzić i kraść, walczyć i zabijać. Przez nasze sądy przechodzą codziennie setki takich jak on i myślę, że ten kraj ma niejaki obowiązek próbować ocalić część z tych chłopców, a nie po prostu zamykać ich na resztę życia. I wierzę, że gdzieś głęboko w tym "wściekłym psie" kryje się dusza, która może być zbawiona.
    Zwrócił się do policjanta.
    - Nie sądzi pan, że powinniśmy spróbować?
    - Nie wiem, panie sędzio - powiedział policjant. - Te szczeniaki zabiły trzech policjantów podczas ostatnich dwóch lat i mieliśmy tam pięćdziesiąt morderstw od czasu, kiedy pracuję w tamtym rewirze. Można na nich wpłynąć tylko przemocą. Wiem też, że jeśli go pan wypuści, będziemy go musieli znowu zaniknąć, tylko tym razem prawdopodobnie za morderstwo.
    Sędzia popatrzył na leżący przed nim arkusz papieru.
    - Cruz, tak? Podejdź tu, Nicky Cruz, i stań przed stołem sędziowskim.
    Podszedłem na środek sali. Poczułem, że zaczynają mi drżeć kolana. Sędzia pochylił się nad stołem i popatrzył mi w oczy.
    - Nicky, mam chłopca w twoim wieku. Chodzi do szkoły. Mieszka w dobrym domu, w miłym sąsiedztwie. Nie sprawia nam kłopotów, gra w szkolnej drużynie baseballowej i ma dobre stopnie. Nie jest wściekłym psem jak ty. Nie jest wściekłym psem, dlatego że ma kogoś, kto go kocha. Bez wątpienia ty nie masz nikogo, kto by cię kochał, i ty też nikogo nie kochasz. Nie jesteś w stanie kochać. Jesteś chory, Nicky, ale chcę wiedzieć, dlaczego. Chcę wiedzieć, co zmusza cię do takiej nienawiści. Nie jesteś normalny jak inni chłopcy. Ten policjant ma rację. Jesteś zwierzęciem. Żyjesz jak zwierzę i zachowujesz się jak zwierzę. Powinienem potraktować cię jak zwierzę, ale chcę zrozumieć, dlaczego jesteś anormalny. Oddam cię pod nadzór naszego sądowego psychologa, doktora Johna Goodmana. Nie mam kwalifikacji, by ocenić, czy jesteś psychopatą, czy nie. On cię przebada i podejmie ostateczną decyzję. Kiwnąłem głową. Nie wiedziałem, czy ma zamiar mnie wypuścić, czy zatrzymać w areszcie, ale zrozumiałem, że wyśle mnie do więzienia - przynajmniej nie od razu.
    - I jeszcze jedno, Nicky - powiedział sędzia. - Jeśli wplączesz się w coś jeszcze, jeśli usłyszą choć jedną skargę na ciebie, jeśli w ogóle zachowasz się niewłaściwie, uznam że jesteś całkowicie niezdolny do przyjmowania poleceń i odpowiedzialnego reagowania i wyślę cię niezwłocznie do Elmiry do obozu pracy. Jasne?
    - Tak, proszę pana - odpowiedziałem. Samego mnie to zaskoczyło. Po raz pierwszy w życiu powiedziałem do kogoś: "proszę pana". Ale w tym wypadku wydało mi się to zupełnie na miejscu.
    Na drugi dzień rano przyszedł do mojej celi psycholog sądowy, dr John Goodman. Był to wysoki mężczyzna z przedwcześnie posiwiałymi skroniami i głęboką szramą na twarzy. Miał wystrzępiony kołnierzyk od koszuli i niewyglansowane buty.
    - Polecono mi zbadać twój przypadek - powiedział siadając na mojej pryczy i zakładając nogę na nogę. - Oznacza to, że musimy przez jakiś czas przebywać razem.
    - Pewnie, ważniaku. Masz zupełną rację.
    - Słuchaj, łobuzie, rozmawiam codziennie z dwudziestoma takimi szczeniakami jak ty. Spróbuj jeszcze raz odpyskować, a pożałujesz. Zaskoczyła mnie jego gwałtowna reakcja, ale odpowiedziałem aroganckim tonem:
    - Dużo gadasz jak na łapacza wariatów. A może chciałbyś, żeby cię którejś nocy odwiedzili Mau Mau?
    Zanim zdążyłem się ruszyć, doktor złapał mnie za koszulę na piersi i niemal podniósł w powietrze.
    - Słuchaj, pyskaczu. Byłem cztery lata w gangach i trzy lata w marynarce wojennej, zanim poszedłem na studia. Widzisz tę bliznę? - odwrócił głowę, żebym zobaczył głęboką bliznę biegnącą przez cały policzek i szyję aż po kołnierzyk koszuli. - Zarobiłem to, kiedy byłem w gangu, ale wcześniej prawie zatłukłem 6 innych łobuzów kijem basebalowym. Jak chcesz iść na udry, to trafiłeś na właściwego człowieka.
    Odepchnął mnie od siebie. Prycza podcięła mi nogi i usiadłem na niej z rozmachem.
    Splunąłem na podłogę, ale nie powiedziałem nic.
    Doktor powiedział znowu rzeczowym tonem:
    - Jutro rano muszę pojechać do Bear Mountain. Możesz jechać ze mną i porozmawiamy.
    Przez cały następny dzień psycholog prowadził nieformalne badanie. Wyjechaliśmy z miasta na północ, w głąb stanu Nowy Jork. Był to mój pierwszy, od przyjazdu z Puerto Rico, za asfaltową dżunglę. Czułem dreszcz podniecenia, czas byłem ponury i arogancko odpowiadałem na jego
    Po krótkiej wizycie w klinice psycholog zabrał mnie do 0 w parku miejskim. Szliśmy alejką, wzdłuż klatek. Zatrzymałem się i zacząłem patrzeć na dzikie zwierzęta, chodzące za kratami tam i z powrotem.
    - Lubisz ogrody zoologiczne, Nicky? - spytał doktor.
    - Nie cierpię - odparłem. Odwróciłem się od klatek i ruszyłem alejką z powrotem.
    - O, dlaczego?
    - Nie cierpię tych śmierdzących zwierzaków. Zawsze łażą. Zawsze chcą się wyrwać.
    Usiedliśmy na ławce w parku i rozmawialiśmy. Doktor John wyjął z teczki zeszyty i poprosił mnie, żebym narysował kilka rzeczy. Konie. Krowy. Domy. Narysowałem dom z wielkimi drzwiami frontowymi.
    - Dlaczego narysowałeś w tym domu takie wielkie drzwi? - spytał.
    - Żeby głupi łapacz wariatów mógł tam wleźć - odpowiedziałem.
    - Nie przyjmuję tego. Daj mi inną odpowiedź.
    - No dobra, żebym mógł szybko się wydostać, jak mnie ktoś będzie gonił.
    - Ludzie zwykle rysują drzwi, żeby się dostać do środka.
    - Ja nie, ja chcę się wydostać.
    - Narysuj mi teraz drzewo.
    Narysowałem drzewo. Potem pomyślałem, że na drzewie powinien siedzieć ptak, więc narysowałem ptaka na czubku drzewa.
    Dr Goodman popatrzył na rysunek i powiedział:
    - Lubisz ptaki, Nicky?
    - Nienawidzę ich.
    - Wydaje mi się, że ty wszystkiego nienawidzisz.
    Tak. Może. Ale najbardziej ptaków.
    - Dlaczego? - spytał - Bo są wolne?
    W oddali głucho przetoczył się grzmot. Zaczynałem się bać pytań tego człowieka. Wziąłem ołówek i przedziurawiłem wizerunek ptaka.
    - Dobra. Zapomnijmy o ptaku. Już go zabiłem.
    - Uważasz, że możesz się pozbyć wszystkiego, czego się boisz, zabijając. Prawda?
    - Co, do diabła, myślisz, że kto ty jesteś, ty głupi szarlatanie! - krzyknąłem. Zerwałem się z ławki, stanąłem nim i zacząłem krzyczeć na cały głos: - Myślisz, że możesz mi zadawać idiotyczne pytania i wszystkiego się o mnie dowiedzieć? Nie boję się nikogo. Spytaj Biskupów, to ci o mnie opowiedzą. Nie ma w Nowym Jorku gangu, który chciałby się bić z Mau Mau. Nie boję się nikogo!
    Dr Goodman ciągle coś pisał w swoim notesie. Spojrzał tylko na mnie i powiedział:
    - Siadaj, Nicky. Mnie tym nie zaimponujesz.
    - Słuchaj, człowieku, jak będziesz ze mną zadzierał, to nie pożyjesz długo.
    Stałem przed nim roztrzęsiony. W tym momencie zahuczał nowy, o wiele silniejszy grzmot. Dr Goodman popatrzył na mnie i chciał coś powiedzieć, ale na alejkę wokół nas zaczęły padać krople deszczu. Doktor pokręcił głową.
    - Lepiej chodźmy, zanim nas zleje - powiedział.
    Ledwo zatrzasnęliśmy drzwi od samochodu, lunął rzęsisty deszcz i ciężkie krople zaczęły walić w przednią szybę. Dr John długo siedział bez słowa, zanim włączył silnik i ruszył.
    - Nie wiem, Nicky - powiedział. - Po prostu nie wiem.
    Droga powrotna upłynęła w ponurym nastroju. Deszcz bezlitośnie walił w blachę samochodu. Dr John prowadził bez słowa. Ja byłem pogrążony w rozmyślaniach. Przygnębiała mnie świadomość, że wracamy do Nowego Jorku. Myśl o areszcie budziła we mnie lęk. Nie mogłem znieść tego, że zamykają mnie do klatki jak dzikie zwierzę.
    Gdy wjechaliśmy pomiędzy setki wysokich brudnych domów czynszowych, deszcz przestał padać, ale słońce już zaszło. Czułem się, jak bym wjeżdżał do pułapki. Chciało mi się wyskoczyć z samochodu i uciekać. Ale zamiast skręcić w stronę aresztu, dr John zwolnił i skręcił w Lafayette, w kierunku osiedla Fort Greene.
    - Nie wieziesz mnie do aresztu? - spytałem zaskoczony.
    - Nie. Mam uprawnienia do zamknięcia cię albo wypuszczenia. Uważam, że więzienie nie wyjdzie ci na dobre. Uśmiechnąłem się.
    - Tak, człowieku. Teraz gadasz do rzeczy.
    - Nie, nie rozumiesz mnie. Nie sądzę, żeby cokolwiek było dla ciebie dobre. Roześmiałem się.
    - A co, doktorze, uważasz, że mój stan jest beznadziejny? Doktor zatrzymał samochód   na rogu Lafayette i Fort Greene Place.
    Właśnie, Nicky. Od wielu lat pracuję z takimi chłopakami. Mieszkałem w getcie. Ale nigdy jeszcze nie widziałem chłopaka tak twardego, zimnego i dzikiego jak ty. Nie zareagowałeś pozytywnie na ani jedną z rzeczy, które mówiłem. Nienawidzisz wszystkich i boisz się każdego, kto mógłby zagrozić twojemu bezpieczeństwu.
    Otwarłem drzwi samochodu i wysiadłem.
    - Dobra, możesz iść do diabła, doktorku. Nie potrzebuję ani ciebie, ani nikogo innego.
    - Nicky - powiedział doktor, gdy odwracałem się, żeby odejść. - Powiem ci wprost: jesteś skazany. Nie ma dla ciebie nadziei. I jeśli się nie zmienisz, pójdziesz prostą drogą do więzienia, na krzesło elektryczne i do piekła.
    - Tak? Dobra. Spotkamy się tam - odpowiedziałem.
    - Gdzie? - spytał doktor.
    - W piekle, człowieku - powiedziałem ze śmiechem. Doktor pokiwał głową i odjechał w ciemność. Próbowałem dalej się śmiać, ale śmiech zamarł mi na ustach.
    Stałem na rogu ulicy z rękami w kieszeniach płaszcza od deszczu. Była siódma wieczór i ulice były pełne bezimiennych twarzy, śpieszących się nóg... idących, idących, idących. Czułem się jak liść na powierzchni ludzkiego morza, unoszony w różne strony przez własne bezsensowne namiętności. Przyglądałem się ludziom. Nikt nie stał w miejscu. Niektórzy biegli. Był maj, ale wiatr był zimny. Smagał mi nogi i całego przejmował mnie chłodem.
    Słowa psychologa wciąż brzmiały mi w uszach jak zacięta płyta: "Pójdziesz prostą drogą do więzienia, na krzesło elektryczne i do piekła".
    Nigdy naprawdę nie przyjrzałem się sobie. O, lubiłem oglądać się w lustrze. Zawsze byłem czystym chłopakiem, co jest trochę nietypowe jak na Portorykańczyka z mojej dzielnicy. W przeciwieństwie do chłopaków z gangu dbałem o swój wygląd. Starałem się chodzić w krawacie i kolorowych koszulach. Starałem się zawsze, by moje spodnie były wyprasowane, i dbałem o swoją cerę. Nie chciałem palić zbyt dużo, bo to czyniło mój oddech nieświeżym. Ale w środku nagle poczułem się brudny. Nicky, którego widziałem w lustrze, nie był prawdziwy. A ten Nicky na którego patrzyłem teraz, był brudny... obrzydliwy... zgubiony.
    Szafa grająca w Papa John's ryczała głośną bitpopową melodię. Samochody jechały zderzak przy zderzaku. Trąbiły klaksony, przeszywały powietrze gwizdki, krzyczeli ludzie. Patrzyłem na ich puste, bezimienne twarze. Nikt się nie uśmiechał. Wszyscy się spieszyli. Niektórzy byli pijani. Większość plączących się pod barem narkomanów była "nagrzana"" To był prawdziwy Brooklyn. To był prawdziwy Nicky.
    Ruszyłem w górę ulicy, w kierunku mojego domu na Fort Greene. Wiatr rzucał gazety na żelazne ogrodzenia i kraty przed sklepami. Na chodniku poniewierały się rozbite butelki i puste puszki po piwie. Woń tłustych potraw niosła się po ulicy, przyprawiając mnie o mdłości. Chodnik drgał pod moimi stopami, gdy pociągi metra z łoskotem przelatywały pod nim i znikały w niewiadomej ciemności.
    Dogoniłem jakąś starą, nędznie wyglądającą kobietę. Powiedziałem "starą", ale od tyłu nie mogłem rozpoznać jej wieku. Była niska, niższa ode mnie. Głowę miała ciasno owiniętą czarnym szalikiem. Spod jego brzegów wystawały farbowane, rudo-żółte włosy. Miała na sobie starą marynarską kurtkę, za dużą o jakieś sześć numerów. Jej chude nogi w czarnych spodniach sterczały spod kurtki jak wykałaczki. Miała męskie półbuty ubrane na bose stopy.
    Nienawidziłem jej. Symbolizowała wszystko co brudne i plugawe w moim życiu. Sięgnąłem do kieszeni po nóż. Nie wygłupiałem się wcale. Zastanawiałem się, jak mocno powinienem pchnąć, żeby przebić gruby filc kurtki i wbić ostrze w jej plecy. Doznałem ciepło-lepkiego uczucia na myśl o krwi ściekającej z brzegu jej kurtki i zbierającej się w kałużę na ulicy.
    W tym momencie z przeciwko nadbiegł mały piesek i skręcił, żeby ją ominąć. Kobieta odwróciła głowę w bok i patrzyła na niego niewidzącym spojrzeniem. Poznałem ją. Była to jedna z tych zużytych prostytutek, które mieszkały w naszym bloku. Po jej oczach - opadających powiekach i pustyń wzroku - poznałem, że jest po zastrzyku heroiny.
    Zostawiłem nóż, myśląc znowu o sobie, i zacząłem ją wyprzedzać. Wtedy zobaczyłem jej bezmyślne spojrzenie skierowane na jaskrawoczerwony balonik, pchany przez wiatr środkiem ulicy.
    Balonik! W pierwszym odruchu chciałem skoczyć na jezdnię i rozdeptać go. Do diabła! Nienawidziłem go! Był wolny!
    Nagle zalała mnie fala współczucia. Utożsamiłem się z tym głupim podskakującym balonikiem. Dziwne, że gdy po raz pierwszy w życiu odczułem litość, skierowana ona była ku martwemu przedmiotowi pędzonemu wiatrem donikąd.
    Więc zamiast pobiec na jezdnię i rozdeptać go, minąłem kobietę i przyspieszyłem kroku, żeby nadążyć za balonem toczącym się i podskakującym po brudnej ulicy. Balonik był w tym obskurnym otoczeniu całkiem nie na miejscu. Dookoła zimny wiatr przeganiał stare gazety i śmieci, na chodnikach walały się porozbijane butelki po winie i rozgniecione puszki od piwa, po obu stronach wznosiły się ciemne, ponure, kamienno-betonowe ściany dożywotniego więzienia, w którym mieszkałem. A tu, pośrodku tego wszystkiego, był wolny czerwony balonik, niesiony niewidzialnym tchnieniem przyrody.
    Cóż takiego zainteresowało mnie w tym głupim baloniku? Przyspieszyłem, żeby się z nim zrównać. Przyłapałem się na nadziei, że balonik nie trafi na odłamek szkła i nie pęknie. Ale równocześnie wiedziałem, że to nie może trwać długo. Był zbyt delikatny. Zbyt wrażliwy. Był zbyt czysty i doskonały, żeby istnieć dłużej pośrodku tego całego piekła.
    Wstrzymywałem oddech za każdym razem, gdy balonik po kolejnym podskoku opadał na ulicę. On jednak wciąż kontynuował swoją wesołą wędrówkę środkiem jezdni. Powtarzałem w myśli: "Może mu się uda. Może zdoła przebyć całą drogę do przecznicy i dostać się z wiatrem do parku. Może jednak ma szansę".
    Prawie modliłem się o to. Ale gdy pomyślałem o parku, ogarnęło mnie zniechęcenie. Ten parszywy park. No i co z tego, ze dostanie się do parku? I co dalej? Nic mu to nie pomoże. Uderzy o zardzewiałe ogrodzenie i pęknie. A jeśli nawet przedostanie się przez ogrodzenie, to i tak nadzieje się na coś w trawie czy chwastach, i tyle go będzie.
    "Albo - myślałem - jeśli ktoś go podniesie, to weźmie go tylko do swojego obskurnego mieszkania i uwięzi do końca Jego życia. Nie ma nadziei ani dla niego, ani dla mnie".
    Nagle, ni stąd, ni zowąd, nadjechał samochód policyjny. Zanim zdałem sobie sprawę z tego, co się dzieje, najechał na balonik i usłyszałem żałosne "puf", gdy bezlitośnie rozgniótł go na jezdni. Samochód skręcił za najbliższy róg. Nawet nie wiedział co zrobił, a choćby i wiedział, niewiele by go to obchodziło.
    Chciałem pobiec za nim z krzykiem: "Parszywi blacharze! Nic was nie obchodzi?" Chciałem ich zabić za to, że wgnietli mnie w jezdnię.
    Ale uszła ze mnie chęć do życia. Stałem na krawężnik i patrzyłem na ciemną jezdnię, lecz nigdzie nie było śladu balonika. Wgnieciony w śmieci i pył ulicy Fort Greene zmieszał się z brudem Brooklynu.
    Zawróciłem pod swój dom i usiadłem na schodkach. Stara prostytutka powlokła się ulicą w ciemność. Wiatr ciągle gwizdał i gnał jezdnią papiery i śmieci, przyklejając je do ogrodzenia parku. Pod spodem jeszcze jeden pociąg metro z łoskotem pomknął w ciemność. Bałem się. Ja, Nicky, bałem się. Drżałem nie z zimna, ale z lęku. Oparłem głowę na rękach i myślałem: "Wszystko przepadło. Jestem skazany. Tak, jak powiedział dr John. Nie ma nadziei dla Nicky'ego, tylko więzienie, krzesło elektryczne i piekło".
    Od tego dnia przestało mi na czymkolwiek zależeć. Oddałem prezesurę gangu znowu Izraelowi. Upadłem na dno. Głębiej już nie mogłem upaść. Nie było dla mnie żadnej nadziei. Mógłbym równie dobrze, jak wszyscy inni w getcie, zwrócić się ku strzykawce. Zmęczony byłem już tą ciągłą ucieczką. Czego mi trzeba według sędziego? Miłości! Ale skąd wziąć miłość na tym dnie?

    Powrót do spisu treści